czwartek, 14 stycznia 2010
O ciasnocie umysłu i ustach splamionych wiśnią
Jack London, Martin Eden
London, J., „Martin Eden”, Polskie Media Amer.com SA, Warszawa
s: 414
Powieść Martin Eden przeczytałam kolejny raz po to, żeby potwierdzić jej wielkość lub strącić ją na zawsze z piedestału. Swój debiut w moim sercu miała ponad dziesięć lat temu, więc spojrzałam na nią okiem świeżym i niepewnym. Jest to jedna z tych książek, którą przez wiele lat nosiłam w swojej świadomości jako dzieło wielkie. Wywarła ona znaczny wpływ na moje życie i nie pozostała obojętna na moje życiowe wybory. Jest to również powieść, której zakończenie, jak żadnej innej, przez tyle lat pulsuje w mojej głowie jak nieznośna zapowiedź migreny.
Akcja powieści zakotwiczona jest na początku XX w. w zachodniej części Stanów Zjednoczonych (Oakland). Przedstawia losy prostego marynarza, który w szale niepohamowanej miłości postanowił wspiąć się na szczyt drabiny społecznej. Jego celem życiowym stało się przedarcie do wyższych sfer, a tym samym, okazanie się godnym kobiety z jego snów, Ruth Morse, wywodzącej się z tego obcego dla niego świata. Martin nakreślił w swojej głowie wyidealizowany portret kobiety, która w rzeczywistości była zimna, ograniczona i niezdolna do spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa. Na początku jego miłość wydaje się zbyt sentymentalna i naiwna, a przez to irytująca. Autor przedstawia Martina jako mężczyznę doświadczonego, którego walory fizyczne żadnej kobiecie nie pozwalają pozostać obojętną, więc jego początkowe relacje z Ruth pozbawione większej namiętności trochę mnie zawiodły. Ale takie to były czasy… Bezgranicznie urzekł mnie dopiero moment, w którym Martin po raz pierwszy zwlókł Ruth z firmamentu, obserwując ją podczas… jedzenia wiśni:
(...) serce uderzyło mu potężnie, kusząc do rozpoczęcia gry miłosnej z kobietą, która przestała być duchem z zaświatów, a stała się tą, której wargi może splamić wiśnia [s. 102].
Potem niestety panna Morse spadała już tylko coraz niżej. A Martin dokonał rzeczy niemożliwych. Mając jasno wytyczony cel, osiągał nieprawdopodobne rezultaty. Pochłaniał takie ilości książek, że wkrótce znacznie zaczął przewyższać swoich wielkich przyjaciół – inteligencją, otwartością umysłu i wrażliwością na piękno. Ciągle jednak nie mógł sprostać wymogom Ruth i jej rodziny, gdyż nie miał najmniejszego zamiaru spętać swojej nieposkromionej indywidualności. Do końca nie dał się wcisnąć w sztywne ramy narzucane mu przez „lepszą” część społeczeństwa.
Krytycy literaccy dopatrują się w tej powieści wielu wątków autobiograficznych: miejsce akcji, pasje głównego bohatera, droga do kariery, jak również niespodziewana śmierć pisarza kilka lat po wydaniu Martina Edena. Możliwe, że Jack London przelał na karty powieści cały swój żal i rozczarowanie społeczeństwem. Możliwe, że przepowiedział swoją samobójczą śmierć. Tego nie wiemy. Ale z całą pewnością nie może umknąć uwadze gorycz i kompletny brak wiary w ludzi wyzierające między wersami powieści. Dla mnie to była najstraszliwsza prawda! Należę raczej do skrajnych optymistek i moja wiara w ludzi bywa czasami naprawdę niepoprawna, dlatego z wielkim bólem obserwowałam porażkę Martina. Człowiek, który tak bardzo kochał życie, mimo wszystkich jego wad; człowiek, który ostatecznie mógł mieć wszystko, czego zapragnął, nagle ujrzał bezsens swoich pragnień. Przerazili go ludzie, którzy w dniu sukcesu otoczyli go ciasnym wianuszkiem. Ich ograniczone umysły, które nie potrafiły i nie chciały uwolnić się z więzów stworzyły obraz Martina fałszywy i złudny. Tak wiele chciał im dać, a tak mało otrzymał w zamian. Dzieło Londona nie jest powieścią o miłości do kobiety. To była tylko mrzonka, nic nieznaczące zauroczenie. To powieść o miłości do życia. Miłości zdradzonej.
Dla mnie jest to niezmiennie dzieło najwyższych lotów z wciąż aktualną przestrogą:
Ludzie, nie spieszcie się z realizacją marzeń!
Moja ocena: 5/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Witaj :)
OdpowiedzUsuńCzytając twój wpis, zawiesiłam się na pewien czas. Niestety w większości, mam takie samo zdanie jak London na temat społeczeństwa, aczkolwiek modyfikuję je na bieżąco. W końcu żyję między ludźmi i chcąc nie chcąc, często muszę przymknąć oko na to lub tamto, niemniej sama nie raz zawiodłam się na ludziach, jestem teraz czujna i nieufna. Ale z drugiej strony, im bardziej człowiek zamyka się w sobie, tym częściej napotyka mur, gdyż nasze nastawienie rzutuje na innych. Książkę Londona czytałam już bardzo dawno temu, ale pamiętam, że bardzo ją polubiłam. Niestety im bardziej coś lubię, tym rzadziej to czytam, aby się nie przejeść. We wszystkim, także z realizacją marzeń należy zachować umiar ;]
pozdrawiam serdecznie :)
ludzie są takimi jakimi ich uczynimy - CI, o których dbamy, pytamy, szukamy - reszta jest tłumem - niepojętym, ale tłumem - masą...
OdpowiedzUsuńNie czytałam "Martina Edena", ale z Twojego opisu wyłuskałam portret nikogo innego jak naszego dobrego Wokulskiego... "Lalkę" czytałam 3 razy i za każdym razem tak bardzo było mi żal tego człowieka, tak krzyczałam do niego - otwórz oczy i uciekaj od panny Izabeli próżnej, pustej lalki... Za żadnym razem nie posuchał na czas...
OdpowiedzUsuńAnhelli, nie chcę mędrkować, ale zamykanie się na ludzi nie jest najlepszym rozwiązaniem na dłuższą metę... Ale to pewnie wiesz. Zresztą całe społeczeństwo nie jest nam potrzebne do szczęścia. Ważni są Ci ludzie, którzy są obok, jak słusznie zauważył Holden (o ile dobrze czytam między wierszami).
OdpowiedzUsuńHoldenie, masz rację (?), nie potrzebna nam reszta. Nie musimy rozumieć tłumu. Jeśli uda nam się pojąć tych, na których nam zależy, to już sukces.
Marpil, Wokulskiego powiadasz? Do głowy mi to nie przyszło! Może coś w tym jest... A na drugi raz nie krzycz na próżno, bo i tak nie zmienisz zakończenia:) Ja, pamiętam, krzyczałam kiedyś na Scarlett, żeby biegła za Rhettem. Też nie posłuchała:(
PS. Kto nie czytał "Martina Edena" (lub czytał dawno), niech koniecznie przeczyta (jeszcze raz)
Pozdrawiam!
Witam :) ja nie mogę czytać o miłości zdradzonej :( ona mnie przeraża... a ja nie lubię się bać!
OdpowiedzUsuńBardzo sympatyczna recenzja. Przeczytalam z zainteresowaniem. To przypomnialo mi tez, zeby nadrobic zaleglosci w amerykanskiej literaturze :)
OdpowiedzUsuńJestem doskonałym przykładem, ze spełnienie marzeń jest największym przekleństwem, jakie może spotkać człowieka.
OdpowiedzUsuńNa pewno przeczytam.
Doskonała i nieznośnie zachęcająca recenzja :)) I przyznam, że mnie również przyszedł na myśl nasz Wokulski ("Lalkę" czytałam dwukrotnie).
OdpowiedzUsuńMała Mi, no to lepiej nie czytaj:) Chociaż to raczej smutek, a nie strach towarzyszy lekturze.
OdpowiedzUsuńMagamaro, witam u mnie i dziękuję za miłe słowa. Nie waham się stwierdzić, że "Martin Eden" jest jedną z najważniejszych pozycji w literaturze amerykańskiej. Sięgnij koniecznie!
Joanno, aż boję się zapytać, jak to się stało, że zrealizowane marzenie obróciło się przeciw Tobie... I czy byś zrezygnowała z niego, gdybyś wiedziała, co Cię czeka. Wiedza daje wybór.
Aerien, dziękuję za słowa uznania. Wokulski chodzi za mną od wczoraj. Myślę, że jego zaślepienia Izabelą można porównać z tym, na co zachorował Martin. Zachęcam, zachęcam...
Dziękuję za odwiedziny!
Jak miło! Jedna z moich ulubionych powiesci z czasów bardzo wczesnej młodości. To z powodu Martina Edena, a potem zbeletryzowanej biografii Jacka Londona rozpoczęła się moja przygoda z tym pisarzem.
OdpowiedzUsuńPowieść jest wręcz niesamowita. Wyśmienita literacko i "programowo". No i sto procent zgody na to, że zakończenie wbija w krzesło i budzi ogromny sprzeciw.
Pozdrawim
Cedro, cieszę się, że podzielasz mój zachwyt... Widziałam, że prowadzisz bloga o horrorach. Ja zdecydowanie wolę oglądać horrory niż je czytać - paradoksalnie mniej się wtedy boję:) Wyobraźnia nie płata mi wtedy figli, bo wszystko mam podane na tacy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
czytałam "Martina Edena" po raz pierwszy ponad rok temu, zrobił na mnie wielkie wrażenie i znalazł się tym samym w gronie moich ulubionych książek. to książka z serii tych, po których zostaje w człowieku takie dziwne uczucie... uczucie rozczarowania - ale nie książką, tylko czymś innym, tym co ona mówi i jeszcze czymś, co jest zbyt trudne dla mnie do opisania... :)
OdpowiedzUsuńAnno, masz rację, książka sprawiła, że wykluł się we mnie bunt przeciw Martinowi, przeciw ludziom, przeciw marzeniom, przeciw miłości... Dokonałam ogólnego przewartościowania. Na chwilę. Potem zrozumiałam, że wiara w życie to najwyższa z wartości i nie należy się jej wyrzekać.
OdpowiedzUsuńDzięki za czytanie i komentowanie!