niedziela, 4 sierpnia 2019

Rozczarowanie nowym światem

Donal Ryan, Dwadzieścia jeden uderzeń serca
Ryan D., „The Spinning Heart”, Wydawnictwo Relacja, Warszawa 2019
tłum. Ewa Pater-Podgórna
s: 165

Ta mała książka Donala Ryana zdecydowanie mogłaby być wielką. Uwielbiam pod płaszczykiem niepozorności znajdować tyle siły, mądrości i emocjonalnego nasycenia.

Fabuła powieści osadzona jest wokół następstw kryzysu ekonomicznego w Irlandii, który dociera również na prowincję i pokazuje, w jaki sposób radzi sobie z nim, a właściwie nie radzi, miejscowa ludność. Kryzys gospodarczy spowodował rozpad dawnego świata i totalną dezintegrację małej społeczności. Był zapalnikiem innych katastrof: konfliktów, przemocy, depresji, wstydu, zawiści. Ludzie zapomnieli, że wspólnota i wzajemne wsparcie byłoby o wiele skuteczniejszą poduszką asekuracyjną, a potem siłą napędową niż nienawiść i samotność. Zdumiewa, ile ci ludzie dźwigają w sobie bólu, uprzedzeń, traum rodzinnych w świecie, w którym posiadanie lub utrata pracy determinuje, kim jesteś. Mała społeczność nie oznacza wcale małych problemów. Ale czy nie większość ludzi podziela dziś ten sam los?

Najbardziej zachwycił mnie pomysł narracji polifonicznej. Dwadzieścia jeden losów, dwadzieścia jeden punktów widzenia, dwadzieścia jeden głosów, z których, jak z puzzli czy raczej kawałków rozbitego lustra, składamy kawałek po kawałku obraz smętnej rzeczywistości. Każdy głos jest inny, prawdziwy, opowiadający czasem bez emocji o rzeczach, od których cierpnie skóra. Co najważniejsze, żaden z tych głosów nie brzmi fałszywie czy sztucznie. Każdy niesie swoją subiektywną prawdę. Polifoniczność zdecydowanie nadała tej powieści charakteru.

Brawa za tę historię, prostą i ważną, o ludziach i o tym, jak próbują przetrwać w tym nowym wspaniałym świecie...

piątek, 2 sierpnia 2019

Zapomnieć swój adres

Olga Tokarczuk, Bieguni
Tokarczuk O., „Bieguni”, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2015
s: 456


"Barbarzyńcy nie podróżują. Po prostu idą do celu lub przeprowadzają szarże."

Życie zmienia się diametralnie, jeśli uwierzymy, że cel to droga. Jakkolwiek irracjonalnie to nie brzmi, celem nie jest jest cel podróży, ale sama podróż. Ona zapewnia nam bezpieczeństwo istnienia i przeciwstawia się śmierci, na którą jesteśmy skazani, pozostając w bezruchu.

Bieguni to prawosławny odłam starowierców, który wierzył, że zło/antychrysta można pokonać nie walką, ale ucieczką. Mobilność pozwala nam być nieosiągalnymi. Przemieszczanie się z miejsca na miejsca pozwala nam trwać.

Tokarczuk nazywa swój utwór powieścią konstelacyjną. Składa się on z fragmentów, cząstek, skrawków rzeczywistości pomieszanej z intymnymi obserwacjami i refleksjami. Nie łatwo je poskładać. Wszystko to doprawione jest niepewnością czy aby na pewno tak trzeba: stale być w ruchu. Tokarczuk pozostaje w niezmiennej pokorze w obliczu tajemnicy świata, w którym ludzie nieustannie próbują się zgubić, by tak naprawdę odnaleźć się. Wiele tu niedokończonych historii, które są jakby tylko zasygnalizowaniem istnienia: byłem tu i już mnie nie ma. Dzięki temu zło mnie nie dosięgnie. Problemy mnie nie dotyczą. Szukaj wiatru w polu.

Czy jesteśmy współczesnymi biegunami? Czy możemy zapomnieć swój adres? Czy tak naprawdę chodzi o ucieczkę przed życiem czy o ucieczkę w życie?
Gdy pozbędziemy się dosłowności, podróż możemy zrozumieć jako jakąkolwiek zmianę. Na przykład gdy nie trwamy uparcie w swoich przyzwyczajeniach, nawykach, racjach, ale jesteśmy "mobilni" w swoich przekonaniach, nie dosięgnie nas zło w postaci braku tolerancji.

Interpretacji może być wiele. Powieść Tokarczuk jest innowacyjna pod wieloma względami; narracja nie pozwala wciągnąć się bez reszty, ale nie pozwala też o sobie zapomnieć, bo podszyta jest pulsującym niepokojem. Jest niezwykła, choć trudna, ale warto wytrwać do końca.

piątek, 26 lipca 2019

Przepraszam, motyla nie będzie

Joanna Lech, Joanna Lech
Lech J., „Kokon”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019
s: 352

Znacie to uczucie, gdy czytacie książkę bardzo szybko, dławicie się słowami, emocje ciekną wam po brodzie, ale tak naprawdę nigdy nie chcecie jej skończyć i z niepokojem zauważacie trzy ostatnie strony? 
To nie było to uczucie.
Najnowszą książkę Joanny Lech czytałam szybko, by ją wreszcie skończyć. Zostawić w tramwaju, oddać komuś, zakopać w parku. Dawno nie czytałam książki, której tak bardzo nie chciałam czytać, a jednak musiałam. Więc zanim zaczniecie, zastanówcie się trzy razy.

Tytuł sugeruje, że opowieść będzie o metamorfozie. Larwa zawsze przeistacza się w motyla, choćby nawet motyl miałby być ćmą. Wkroczyłam więc śmiało w mroczny świat Igi Imago, ściskając kurczowo w pamięci obietnicę finalnej metamorfozy. Tym samym zostałam bezwolnym świadkiem agresji i autoagresji, w której, niczym w bagnie, zanurzona była Iga: Iga-dziewczynka, Iga-nastolatka, Iga-kobieta. W domu nie działo się dobrze, matka była oschła i krytyczna, obwiniająca, biła. Było źle, ale podskórnie czułam, że to nie wszystko, że za mało, że widzimy tylko skutki, a brakuje przyczyn. W książce wszystko sprowadza się do przemocy, ofiara staje się oprawcą, prowokowanie agresji ściąga winę z kata, współczucie bardzo szybko zamienia się w odrazę. Nic tu nie jest czarno-białe. Zaczęłam podejrzewać, że autorka pogrywa ze mną, czytelnikiem i to książka jest kokonem, z którego nie mogę się wydobyć, by zaczerpnąć świeżego powietrza. A motyla nie będzie.

Książka jest chaotyczna. Ale właściwie chronologia wydarzeń nie ma tu żadnego znaczenia, gdziekolwiek zaczniemy czytać, wyleje się na nas takie samo wiadro pomyj. Czułam się źle fizycznie, czytając tę książkę i miałam wrażenie, że historia jest bardzo nierzeczywista, że to się nie dzieje, tylko umysł Igi produkuje takie naturalistyczne obrazy. Niestety, a może na szczęście, potknięcia o literówki (!) wybijały mnie regularnie z tego amoku i przypominały, że jest to tylko tekst.

Zakończeniem dostałam jednak jak obuchem w głowę. Ostatnie kilka zdań nadaje tej książce sens. Bez zakończenia ta książka jest tylko "wyrzygiem" myśli, że posłużę się retoryką autorki. Uważam to za bardzo ryzykowne posunięcie, bo wielu nie dotrze aż tak daleko...

Czy dostajemy metamorfozę?
Dostajemy odpowiedź.

piątek, 12 lipca 2019

O miłości naukowo

Bogdan Wojciszke, Psychologia miłości
Wojciszke B., „Psychologia miłości”, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2009
s: 360
Kult miłości romantycznej jako jedynej wartej przedstawiania przez sztukę i przeżywania przez ludzi jest w naszej kulturze równie rozpowszechniony, co niedorzeczny, przez większość życia bowiem kochamy swoich partnerów w inny, nieromantyczny sposób.
Dla większości z nas miłość nie podlega definicji. Jawi się jako coś ulotnego, efemerycznego albo wręcz przeciwnie - jako solidna podstawa wspólnej przyszłości z partnerem. Czy możliwe jest, by miłość spinała tak odległe wyobrażenia? Czy można podejść do tematu bezemocjonalnie, naukowo i nie stworzyć taniego poradnika dla zakochanych?

Pełna początkowego sceptycyzmu dziś mówię: można. Psychologia miłości w przystępny sposób prowadzi nas przez związkowe meandry, demonstrując kolejne etapy, przez które PRAWDOPODOBNIE przechodzi większość par. Mierzy się z problemami charakterystycznymi dla każdego z tych etapów i szuka ich przyczyny. Wnioski poparte są licznymi badaniami, testami, statystykami i kwestionariuszami. Wojciszke jednak otwarcie mówi: tu brak przekonujących danych, a tu przeprowadzenie testów byłoby moralnie wątpliwe. Nie można więc tej książki traktować jako złotej recepty na udany związek. Zbyt dużo tu znaków zapytania, zbyt duży wpływ na miłość ma nasza osobowość, by sprowadzać wszystko do wspólnego mianownika. Każdy może dłużej lub krócej przechodzić poszczególne etapy miłości (zakochanie, romantyczne początki, związek kompletny, związek przyjacielski, związek pusty, rozpad), a do niektórych etapów możemy w ogóle nie dotrzeć.


Książka Bogdana Wojciszke pozwoliła mi jednak na pewne swoje zachowania spojrzeć z dystansu, bez pozoru słuszności i negowania. Tak po prostu. Spojrzałam na siebie z boku. Bezcenne. Polecam. Ze zdumieniem odkryłam również, że w statystykach częściej byłam po stronie mężczyzn, ze swoimi poglądami, reakcjami i oczekiwaniami. I że zupełnie niezależnie od płci biologicznej istnieje coś takiego jak psychiczna męskość i kobiecość. 
Muszę to przemyśleć.

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Dekadencka kokieta

Zofia Nałkowska, Kobiety
Nałkowska Z., „Kobiety”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010
s: 222

Kokietuję go nie tym, że jestem ładna, lecz moją duszą, którą obracam obecnie na usługi ciała." [s.27]

Oto Nałkowska, jakiej nie znacie, a jej pierwsza powieść nijak się ma do późniejszych pomnikowych Medalionów i Granicy. Nie można nawet pokusić się o stwierdzenie, że Kobiety są istotnym obrazem społeczeństwa polskiego na przłomie XIX i XX w. Zbyt błahe są. Prawdopodobnie najbliżej im do autoportretu samej pisarki, zresztą nieco przerysowanego.

Powieść przedstawia perypetie miłosne młodej kobiety, Janki Dernowiczówny, kobiety inteligentnej, nietuzinkowej, pewnej siebie i niezależnej. Janka pracuje jako księgowa w jednym z warszawskich biur, ale szczerze swojej pracy nienawidzi, gdyż jest poniżej jej możliwości, jak sama głosi. Praca daje jej jednak niezależność finansową, dzięki czemu nie musi się godzić na pierwszy lepszy związek. Swoją wyjątkowością przyciąga uwagę wielu mężczyzn, jednego potrafiła nawet tak rozkochać do szaleństwa, że stopy jej całował. Jednak ten, którego sama obdarzyła płomiennym uczuciem, odrzuca jej zaloty i na zawsze lodowaci serce.

Brzmi jak tani romans? Ma brzmieć. Nałkowska kreśli otaczający ją świat z młodopolskim zacięciem. Kobieta to siła i tajemnica, ale cielesna, nie jest już jak nimfa romantyczna. Stąpa twardo po ziemi, jest pożądana przez mężczyzn, którzy jak zwierzęta polują i nie zadawalają się jedną ofiarą. A kobieta, nawet ta wyemancypowana, ostatecznie ma wybór, by zostać zdradzaną żoną, cichą kochanką lub pogardzaną kokotą. Cały ten świat wolności to dla kobiety świat ułudny, zepsuty. I o tym przekonuje się już Janka na początku swej drogi, gdy porzuca ten dekadencki świat dla świata nauki:
"[...] ostatecznie wolałam wrócić do was niż do Kościoła." [s.221]
Bo kobieta z początków ubiegłego stulecia musiała gdzieś albo komuś przynależeć, nie mogła być samotną wyspą. I dzięki tej pesymistycznej wizji Kobiety nie są zwykłym romansidłem, chociaż niektóre opisy scen miłosnych ociekają młodopolskim liryzmem i są nie do przełknięcia. Z kolei egocentryczna, wyrachowana i nieco zadufana Janka nie wzbudza sympatii, podobnie jak świat fałszywych ideałów, w którym przyszło jej żyć.

A mimo to powieść czytało mi się świetnie. Może dlatego, że czuć tu młode pióro i niedojrzałe namiętności, które z wiekiem zawsze wydają się naiwne i infantylne, a może dlatego, że język nawet młodej Nałkowskiej jest tak nienaganny. A może po prostu dałam się zauroczyć inności znanej pisarki, podobnie jak kiedyś zafascynowała mnie inność Reymonta w "Wampirze"... Oceńcie sami.


poniedziałek, 11 grudnia 2017

Jesteś dobrym człowiekiem. Ale słabym

Oficjalny plakat filmu
Zwierzęta nocy, 2016
(oryg. Nocturnal Animals)
reż. Tom Ford

To niemal niesprawiedliwe. Tom Ford - człowiek, który osiągnął niemal wszystko w świecie mody okazuje się również świetnym reżyserem. To artysta kompletny, którego zamiłowanie do piękna i formy, widać w każdym ujęciu filmu. Nawiązuje do największych: Lyncha, Hitchcocka, dostrzegam u niego nawet nabokovskie motywy, chociaż pewnie głównie dlatego, że chcę... To drugi po Samotnym mężczyźnie (2009) film Forda i jest doskonały. Doskonale przerażający.


Susan (Amy Adams) wiedzie z pozoru udane życie. Jako właścicielka kontrowersyjnej galerii sztuki i żona bogatego męża ma dostęp do elity i luksusu, jednak praca nie przynosi jej satysfakcji. Również w małżeństwie nie czuje się szczęśliwa, a jej dom zionie pustką, po tym jak dorosła córka wyprowadziła się, a mąż zbyt często jest wielkim nieobecnym. Pewnego dnia  Susan otrzymuje przesyłkę. Jest to niewydana dotąd książka jej byłego męża, Edwarda (Jake Gyllenhaal) z dedykacją dla niej samej. Drżącą ręką przewraca pierwszą kartkę i już wie, że jej życie nie wróci na dawne tory. 

Od tego momentu akcja rozwarstwia się i toczy się na trzech płaszczyznach: fabuła książki przeplata się z teraźniejszością oraz z retrospekcjami z początków związku Susan i Edwarda. W tym drastycznym thrillerze dziejącym się w nocy na teksańskim pustkowiu Susan dostrzega metaforę cierpień, których doznał jej ex-mąż po tym, jak go zostawiła... bezdusznie, okrutnie, odzierając ze złudzeń i nadziei. Bo był słaby. Wybierając z pozoru lepsze życie z silniejszym mężczyzną, skazała siebie na na jeszcze większe rozczarowanie. W książce zwierzętami nocy są psychopaci napadający na podróżnych na opustoszałej autostradzie, w rzeczywistości nocnym zwierzęciem jest Susan, którą tak kiedyś pieszczotliwie nazywał Edward, bo od zawsze zarywała noce... Wraz z lekturą na Susan, jak grom z jasnego nieba spada odpowiedzialność. Czy wcześniej czuła się winna? Czy dopiero po lekturze przypomniała sobie, jak zniszczyła życie człowieka, którego kiedyś (może) kochała? Jake Gylenhaal w swojej roli jest nadekspresyjny, emocje trzęsą całym jego mikrokosmosem, z kolei opanowanie Amy Adams jest perfekcyjne, tylko po drżeniu powieki lub cichym uderzaniu palców o blat stołu możemy domyślić się stresu szczelnie zaszytego pod jej skórą... 

Na uwagę zasługuje na pewno scena, gdy młoda Susan rozmawia z matką, która przestrzaga ją przed małżeństwem z niewydarzonym, wrażliwym pisarzem i przewiduje, że nie ma ucieczki od przeznaczonego nam losu, bo Wszyscy w końcu zamieniamy się w swoje matki... I mimo że ostatecznie na Susan spada odpowiedzialność i cały ciężar jej dawnych decyzji, mimo że motyw zemsty przewija się przez całą podarowaną jej książkę, ona ośmiela się mieć nadzieję...

Film to wizualne dzieło sztuki. Zaczyna się dziwnie, nieco szokująco (niczym u Lyncha), można poczuć się nieswojo i już wiemy, że NIE wiemy, czego się spodziewać. Dalej, na zmianę, widzimy indealnie skrojony i foremny świat elity i nieregularny, ordynarny Teksas, gdzie dochodzi do zbrodni. Kontrasty. Dźwięki. Mgnienia i tchnienia. Przepiękne zdjęcia. Oglądałam ten film na wdechu i z przyspieszonym  biciem serca. I może ktoś powie, że jest sztuczkowski, przesadzony. Może. We mnie pozostawił zachwyt i pulsujący niepokój. 


środa, 6 grudnia 2017

Wojna, miłość i rak

Chang-Rae Lee, Kiedy ulegnę
Lee Ch.-R., „Kiedy ulegnę”, Świat Książki, Warszawa 2011
tłum. Andrzej Leszczyński
s: 492

Są takie żywioły i potęgi na świecie, które mogą złamać człowieka. Są też takie, które mogą uśpić człowieczeństwo. Człowiek walczy, próbuje wydrzeć dla siebie skrawek normalności i chwyta się desperacko łatwych celów, ale zwykle ulega. Taką potęgą bez wątpienia jest wojna, a powieść Chang-Rae Lee opisuje dramatyczne zmagania dwojga ludzi: June Han i Hectora Brennana, by przetrwać nie tyle samą wojnę, co jej skutki.

June była jedenastoletnią dziewczynką, gdy w wojnie przetaczającej się przez Koreę straciła rodziców i rodzeństwo. Na szczęście na swojej drodze spotkała amerykańskiego żołnierza, Hectora, który najpierw gumą do życia ocalił ją od śmierci głodowej, a następnie pozwolił snuć się za sobą jak cień. Razem dotarli do sierocińca, gdzie znaleźli schronienie i zajęcie. Już tam przyszło im stawić czoła demonom wojny. Chwilowe i złudne wybawienie przyniosła im Sylvie, żona pastora opiekującego się sierocińcem, w której oboje beznadziejnie się zakochali. Niestety Sylvie zżerały jej własne demony i miłość, która powinna leczyć i uzdrawiać stała się kolejną traumą. A na koniec przychodzi rak i powolne, straszne umieranie June. Rak, który w ciele kobiety jest pozostałością wojny. Rak, który ostatecznie zabiera to, czego nie zdołała wojna. Życie.

To nie jest łatwa książka. Jest raczej jak jątrząca się rana, która na krótko przysycha, by znów się zaognić. Wojna nigdy się nie kończy dla ludzi, którzy brali w niej udział, ona toczy się w nich rakiem do końca, dopóki nie ulegną... Nie jest to książka o sile człowieczeństwa. Jest o słabości, o bólu, o doświadczeniach, od których nie potrafimy albo nie chcemy się odciąć. Ten ból dziedziczą potem kolejne pokolenia, zarażają się nim obcy ludzie... Wojna, miłość i rak potrafią zabić człowieka. I człowieczeństwo.

O dziwo, powieść tak ciężką w przesłaniu czyta się niezwykle lekko. Lee pisze dobrze, bez zgrzytów, bardzo w amerykańskim stylu, raczej bez wpływów i inspiracji dalekowschodnich. Mimo wielu wątków i czasoprzestrzeni fabuła jest spójna. 

Książka jest piękna i ważna. Ale pozostawia nas jednak bez nadziei... na ocalenie, na spokój, na odkupienie win. Ale to zdradza nam już przecież tytuł...

piątek, 11 września 2015

Pani samej siebie

Oficjalny plakat filmu
Frida, 2002
(oryg. Frida)
reż. Julie Taymor


Widziałam ten film wiele razy, ale jakoś nigdy nie mogę przejść koło niego obojętnie. Coś wewnątrz każe mi na nowo zagłębiać się w ten świat kalekiej kobiecości, która krwawi i jednocześnie triumfuje, która jest delikatna i okrutna zarazem. Być taką kobietą. A może nie być. Silną, zmysłową, nasiąkniętą bólem. I cierpiącą tak bardzo, że tylko sztuka jest w stanie wyrazić i zrozumieć to cierpienie.

Frida to historia jednej z najsłynniejszych meksykańskich malarek, Fridy Kahlo, której młodość i całe życie zostało naznaczone, jak sama zwykła mawiać, przez dwie tragedie: wypadek autobusu, którym wracała ze szkoły i spotkanie Diego Rivery. Trudno powiedzieć, które wydarzenie przysporzyło jej więcej bólu i bardziej wpłynęło na jej malarstwo. Prawdopodobnie oba te doświadczenia przyczyniły się do tego, że stała się tak przejmującą artystką. Wypadek złamał jej ciało, Diego Rivera życie. Słynny meksykański malarz kochał Fridę namiętnie i szalenie, niestety równie szalenie pożądał innych kobiet, do czego zresztą przyznawał się z naiwną prostodusznością. Frida próbowała uwolnić się od niego, ale jak się okazało, więcej ich łączyło niż dzieliło. Cierpienie było wpisane w życie Fridy. Nie przyjmowała go jednak ze spuszczoną głową. Brała je dumnie, z godnością, zawsze biegnąc pod wiatr i tylko jej obrazy pokazywały, co naprawdę rozgrywa się w jej sercu i głowie, obrazy przerażające i piękne zarazem, takie, od których chce się odwrócić wzrok, ale nie można...

Maluję siebie, ponieważ jestem tematem, który znam najlepiej.... Mawiała Frida, którą kalectwo na zawsze odgrodziło od ludzi. Była tak niedoskonała... Piła, paliła i klęła gorzej niż niejeden mężczyzna, była uparta i głośna, o raczej mało subtelnej urodzie, a jednak tak pociągająca i niezwykła, że nieraz łapałam się na tym, że jej zazdroszczę. Zazdroszczę pełni życia, którą potrafiła mimo wszystko odnaleźć i siły, by do końca walczyć o tę cząstkę życia, która jej została.

A co mnie najbardziej zaskoczyło? Salma Hayek w roli Fridy. Kto by pomyślał?

piątek, 21 sierpnia 2015

Mężczyzna niepożądany

Zoe Heller, Wszystko, o czym wiesz
Heller Z., „Wszystko, o czym wiesz”, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2005
tłum. Aldona Możdżyńska
s: 198

Zawsze zastanawiałam się czy cynizm to wada wrodzona, czy nabyta. Niektórzy może wysysają go z mlekiem matki, inni świadomie chowają się pod nim jak pod pancerzem, gdy życie daje w kość. Mogłoby się wydawać, że cynizm oddziela nas grubą kreską od świata i jego bólu, ale tak naprawdę odgradza nas od nas samych. Sprawia, że jesteśmy jak w letargu: osłabia czujność, wzmaga obojętność, broni przed satysfakcją. Cynizm ma nas chronić, a podstępnie nas niszczy.

Willy Muller jest pisarzem, raczej komercyjnym, raczej przeciętnym, raczej bez pasji. Jedak to, jakim jest człowiekiem dyskredytuje go całkowicie. Jest posępny, jest gderający, jest nieczuły i skupiony na sobie. Do tego jest obrzydliwy. Jego przemyślenia na temat seksu, masturbacji i wypróżniania się powodują odruch wymiotny. A gdy stopniowo poznajemy kolejne fakty, tj. oskarżenie o zamordowanie żony, opisanie tego w książce i próba zarobienia na tym, zaniedbanie córek, liczne zdrady, nie ma wątpliwości, że Willy znalazł się na samym dnie moralnym. Ale czytelnik nie ma lubić Willy'ego. Przecież on nawet sam siebie nie lubi. Czytelnik ma go nienawidzić z całych sił, by potem obserwować z gęsią skórką jego nieudolne próby poderwania się na nogi i powolne otrząsanie się z cynizmu. Pomóc w tym ma mu lektura pamiętnika córki, która popełniła samobójstwo.

To książka niskiej wartości. Trudno było mi odnaleźć w niej zamysł. Willy Muller był człowiekiem tak odpychającym, że miało się ochotę co najwyżej kopnąć go w cztery litery. Był mężczyzną, który bez skrupułów krzywdził innych, kobiety traktował jak worek na spermę i uciekał przed jakimkolwiek przejawem odpowiedzialności. Nie jest wyjaśnione, dlaczego stał się takim człowiekiem. Jest za to doskonale nakreślone, co przeżyły jego córki na skutek jego poczynań. I to dopiero było wstrząsające. Czy ma się ochotę podać Willy'emu pomocną dłoń? Nie. Czy interesuje nas przemiana Willy'ego w dobrego człowieka.  Nie bardzo. 

Chociaż może trzeba myśleć tak, jak żona Willy'ego:
...nawet nie mogę się na ciebie gniewać. Nie czuję do ciebie nienawiści. Po prostu ci współczuję. Ty nie potrafisz być szczęśliwy. Jak mogłabym się na ciebie gniewać? [s.158]
Kupiłam, przeczytałam, zapomniałam.

Moja ocena: 3,5/6