piątek, 26 lipca 2019

Przepraszam, motyla nie będzie

Joanna Lech, Joanna Lech
Lech J., „Kokon”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019
s: 352

Znacie to uczucie, gdy czytacie książkę bardzo szybko, dławicie się słowami, emocje ciekną wam po brodzie, ale tak naprawdę nigdy nie chcecie jej skończyć i z niepokojem zauważacie trzy ostatnie strony? 
To nie było to uczucie.
Najnowszą książkę Joanny Lech czytałam szybko, by ją wreszcie skończyć. Zostawić w tramwaju, oddać komuś, zakopać w parku. Dawno nie czytałam książki, której tak bardzo nie chciałam czytać, a jednak musiałam. Więc zanim zaczniecie, zastanówcie się trzy razy.

Tytuł sugeruje, że opowieść będzie o metamorfozie. Larwa zawsze przeistacza się w motyla, choćby nawet motyl miałby być ćmą. Wkroczyłam więc śmiało w mroczny świat Igi Imago, ściskając kurczowo w pamięci obietnicę finalnej metamorfozy. Tym samym zostałam bezwolnym świadkiem agresji i autoagresji, w której, niczym w bagnie, zanurzona była Iga: Iga-dziewczynka, Iga-nastolatka, Iga-kobieta. W domu nie działo się dobrze, matka była oschła i krytyczna, obwiniająca, biła. Było źle, ale podskórnie czułam, że to nie wszystko, że za mało, że widzimy tylko skutki, a brakuje przyczyn. W książce wszystko sprowadza się do przemocy, ofiara staje się oprawcą, prowokowanie agresji ściąga winę z kata, współczucie bardzo szybko zamienia się w odrazę. Nic tu nie jest czarno-białe. Zaczęłam podejrzewać, że autorka pogrywa ze mną, czytelnikiem i to książka jest kokonem, z którego nie mogę się wydobyć, by zaczerpnąć świeżego powietrza. A motyla nie będzie.

Książka jest chaotyczna. Ale właściwie chronologia wydarzeń nie ma tu żadnego znaczenia, gdziekolwiek zaczniemy czytać, wyleje się na nas takie samo wiadro pomyj. Czułam się źle fizycznie, czytając tę książkę i miałam wrażenie, że historia jest bardzo nierzeczywista, że to się nie dzieje, tylko umysł Igi produkuje takie naturalistyczne obrazy. Niestety, a może na szczęście, potknięcia o literówki (!) wybijały mnie regularnie z tego amoku i przypominały, że jest to tylko tekst.

Zakończeniem dostałam jednak jak obuchem w głowę. Ostatnie kilka zdań nadaje tej książce sens. Bez zakończenia ta książka jest tylko "wyrzygiem" myśli, że posłużę się retoryką autorki. Uważam to za bardzo ryzykowne posunięcie, bo wielu nie dotrze aż tak daleko...

Czy dostajemy metamorfozę?
Dostajemy odpowiedź.

piątek, 12 lipca 2019

O miłości naukowo

Bogdan Wojciszke, Psychologia miłości
Wojciszke B., „Psychologia miłości”, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2009
s: 360
Kult miłości romantycznej jako jedynej wartej przedstawiania przez sztukę i przeżywania przez ludzi jest w naszej kulturze równie rozpowszechniony, co niedorzeczny, przez większość życia bowiem kochamy swoich partnerów w inny, nieromantyczny sposób.
Dla większości z nas miłość nie podlega definicji. Jawi się jako coś ulotnego, efemerycznego albo wręcz przeciwnie - jako solidna podstawa wspólnej przyszłości z partnerem. Czy możliwe jest, by miłość spinała tak odległe wyobrażenia? Czy można podejść do tematu bezemocjonalnie, naukowo i nie stworzyć taniego poradnika dla zakochanych?

Pełna początkowego sceptycyzmu dziś mówię: można. Psychologia miłości w przystępny sposób prowadzi nas przez związkowe meandry, demonstrując kolejne etapy, przez które PRAWDOPODOBNIE przechodzi większość par. Mierzy się z problemami charakterystycznymi dla każdego z tych etapów i szuka ich przyczyny. Wnioski poparte są licznymi badaniami, testami, statystykami i kwestionariuszami. Wojciszke jednak otwarcie mówi: tu brak przekonujących danych, a tu przeprowadzenie testów byłoby moralnie wątpliwe. Nie można więc tej książki traktować jako złotej recepty na udany związek. Zbyt dużo tu znaków zapytania, zbyt duży wpływ na miłość ma nasza osobowość, by sprowadzać wszystko do wspólnego mianownika. Każdy może dłużej lub krócej przechodzić poszczególne etapy miłości (zakochanie, romantyczne początki, związek kompletny, związek przyjacielski, związek pusty, rozpad), a do niektórych etapów możemy w ogóle nie dotrzeć.


Książka Bogdana Wojciszke pozwoliła mi jednak na pewne swoje zachowania spojrzeć z dystansu, bez pozoru słuszności i negowania. Tak po prostu. Spojrzałam na siebie z boku. Bezcenne. Polecam. Ze zdumieniem odkryłam również, że w statystykach częściej byłam po stronie mężczyzn, ze swoimi poglądami, reakcjami i oczekiwaniami. I że zupełnie niezależnie od płci biologicznej istnieje coś takiego jak psychiczna męskość i kobiecość. 
Muszę to przemyśleć.

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Dekadencka kokieta

Zofia Nałkowska, Kobiety
Nałkowska Z., „Kobiety”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010
s: 222

Kokietuję go nie tym, że jestem ładna, lecz moją duszą, którą obracam obecnie na usługi ciała." [s.27]

Oto Nałkowska, jakiej nie znacie, a jej pierwsza powieść nijak się ma do późniejszych pomnikowych Medalionów i Granicy. Nie można nawet pokusić się o stwierdzenie, że Kobiety są istotnym obrazem społeczeństwa polskiego na przłomie XIX i XX w. Zbyt błahe są. Prawdopodobnie najbliżej im do autoportretu samej pisarki, zresztą nieco przerysowanego.

Powieść przedstawia perypetie miłosne młodej kobiety, Janki Dernowiczówny, kobiety inteligentnej, nietuzinkowej, pewnej siebie i niezależnej. Janka pracuje jako księgowa w jednym z warszawskich biur, ale szczerze swojej pracy nienawidzi, gdyż jest poniżej jej możliwości, jak sama głosi. Praca daje jej jednak niezależność finansową, dzięki czemu nie musi się godzić na pierwszy lepszy związek. Swoją wyjątkowością przyciąga uwagę wielu mężczyzn, jednego potrafiła nawet tak rozkochać do szaleństwa, że stopy jej całował. Jednak ten, którego sama obdarzyła płomiennym uczuciem, odrzuca jej zaloty i na zawsze lodowaci serce.

Brzmi jak tani romans? Ma brzmieć. Nałkowska kreśli otaczający ją świat z młodopolskim zacięciem. Kobieta to siła i tajemnica, ale cielesna, nie jest już jak nimfa romantyczna. Stąpa twardo po ziemi, jest pożądana przez mężczyzn, którzy jak zwierzęta polują i nie zadawalają się jedną ofiarą. A kobieta, nawet ta wyemancypowana, ostatecznie ma wybór, by zostać zdradzaną żoną, cichą kochanką lub pogardzaną kokotą. Cały ten świat wolności to dla kobiety świat ułudny, zepsuty. I o tym przekonuje się już Janka na początku swej drogi, gdy porzuca ten dekadencki świat dla świata nauki:
"[...] ostatecznie wolałam wrócić do was niż do Kościoła." [s.221]
Bo kobieta z początków ubiegłego stulecia musiała gdzieś albo komuś przynależeć, nie mogła być samotną wyspą. I dzięki tej pesymistycznej wizji Kobiety nie są zwykłym romansidłem, chociaż niektóre opisy scen miłosnych ociekają młodopolskim liryzmem i są nie do przełknięcia. Z kolei egocentryczna, wyrachowana i nieco zadufana Janka nie wzbudza sympatii, podobnie jak świat fałszywych ideałów, w którym przyszło jej żyć.

A mimo to powieść czytało mi się świetnie. Może dlatego, że czuć tu młode pióro i niedojrzałe namiętności, które z wiekiem zawsze wydają się naiwne i infantylne, a może dlatego, że język nawet młodej Nałkowskiej jest tak nienaganny. A może po prostu dałam się zauroczyć inności znanej pisarki, podobnie jak kiedyś zafascynowała mnie inność Reymonta w "Wampirze"... Oceńcie sami.


poniedziałek, 11 grudnia 2017

Jesteś dobrym człowiekiem. Ale słabym

Oficjalny plakat filmu
Zwierzęta nocy, 2016
(oryg. Nocturnal Animals)
reż. Tom Ford

To niemal niesprawiedliwe. Tom Ford - człowiek, który osiągnął niemal wszystko w świecie mody okazuje się również świetnym reżyserem. To artysta kompletny, którego zamiłowanie do piękna i formy, widać w każdym ujęciu filmu. Nawiązuje do największych: Lyncha, Hitchcocka, dostrzegam u niego nawet nabokovskie motywy, chociaż pewnie głównie dlatego, że chcę... To drugi po Samotnym mężczyźnie (2009) film Forda i jest doskonały. Doskonale przerażający.


Susan (Amy Adams) wiedzie z pozoru udane życie. Jako właścicielka kontrowersyjnej galerii sztuki i żona bogatego męża ma dostęp do elity i luksusu, jednak praca nie przynosi jej satysfakcji. Również w małżeństwie nie czuje się szczęśliwa, a jej dom zionie pustką, po tym jak dorosła córka wyprowadziła się, a mąż zbyt często jest wielkim nieobecnym. Pewnego dnia  Susan otrzymuje przesyłkę. Jest to niewydana dotąd książka jej byłego męża, Edwarda (Jake Gyllenhaal) z dedykacją dla niej samej. Drżącą ręką przewraca pierwszą kartkę i już wie, że jej życie nie wróci na dawne tory. 

Od tego momentu akcja rozwarstwia się i toczy się na trzech płaszczyznach: fabuła książki przeplata się z teraźniejszością oraz z retrospekcjami z początków związku Susan i Edwarda. W tym drastycznym thrillerze dziejącym się w nocy na teksańskim pustkowiu Susan dostrzega metaforę cierpień, których doznał jej ex-mąż po tym, jak go zostawiła... bezdusznie, okrutnie, odzierając ze złudzeń i nadziei. Bo był słaby. Wybierając z pozoru lepsze życie z silniejszym mężczyzną, skazała siebie na na jeszcze większe rozczarowanie. W książce zwierzętami nocy są psychopaci napadający na podróżnych na opustoszałej autostradzie, w rzeczywistości nocnym zwierzęciem jest Susan, którą tak kiedyś pieszczotliwie nazywał Edward, bo od zawsze zarywała noce... Wraz z lekturą na Susan, jak grom z jasnego nieba spada odpowiedzialność. Czy wcześniej czuła się winna? Czy dopiero po lekturze przypomniała sobie, jak zniszczyła życie człowieka, którego kiedyś (może) kochała? Jake Gylenhaal w swojej roli jest nadekspresyjny, emocje trzęsą całym jego mikrokosmosem, z kolei opanowanie Amy Adams jest perfekcyjne, tylko po drżeniu powieki lub cichym uderzaniu palców o blat stołu możemy domyślić się stresu szczelnie zaszytego pod jej skórą... 

Na uwagę zasługuje na pewno scena, gdy młoda Susan rozmawia z matką, która przestrzaga ją przed małżeństwem z niewydarzonym, wrażliwym pisarzem i przewiduje, że nie ma ucieczki od przeznaczonego nam losu, bo Wszyscy w końcu zamieniamy się w swoje matki... I mimo że ostatecznie na Susan spada odpowiedzialność i cały ciężar jej dawnych decyzji, mimo że motyw zemsty przewija się przez całą podarowaną jej książkę, ona ośmiela się mieć nadzieję...

Film to wizualne dzieło sztuki. Zaczyna się dziwnie, nieco szokująco (niczym u Lyncha), można poczuć się nieswojo i już wiemy, że NIE wiemy, czego się spodziewać. Dalej, na zmianę, widzimy indealnie skrojony i foremny świat elity i nieregularny, ordynarny Teksas, gdzie dochodzi do zbrodni. Kontrasty. Dźwięki. Mgnienia i tchnienia. Przepiękne zdjęcia. Oglądałam ten film na wdechu i z przyspieszonym  biciem serca. I może ktoś powie, że jest sztuczkowski, przesadzony. Może. We mnie pozostawił zachwyt i pulsujący niepokój. 


środa, 6 grudnia 2017

Wojna, miłość i rak

Chang-Rae Lee, Kiedy ulegnę
Lee Ch.-R., „Kiedy ulegnę”, Świat Książki, Warszawa 2011
tłum. Andrzej Leszczyński
s: 492

Są takie żywioły i potęgi na świecie, które mogą złamać człowieka. Są też takie, które mogą uśpić człowieczeństwo. Człowiek walczy, próbuje wydrzeć dla siebie skrawek normalności i chwyta się desperacko łatwych celów, ale zwykle ulega. Taką potęgą bez wątpienia jest wojna, a powieść Chang-Rae Lee opisuje dramatyczne zmagania dwojga ludzi: June Han i Hectora Brennana, by przetrwać nie tyle samą wojnę, co jej skutki.

June była jedenastoletnią dziewczynką, gdy w wojnie przetaczającej się przez Koreę straciła rodziców i rodzeństwo. Na szczęście na swojej drodze spotkała amerykańskiego żołnierza, Hectora, który najpierw gumą do życia ocalił ją od śmierci głodowej, a następnie pozwolił snuć się za sobą jak cień. Razem dotarli do sierocińca, gdzie znaleźli schronienie i zajęcie. Już tam przyszło im stawić czoła demonom wojny. Chwilowe i złudne wybawienie przyniosła im Sylvie, żona pastora opiekującego się sierocińcem, w której oboje beznadziejnie się zakochali. Niestety Sylvie zżerały jej własne demony i miłość, która powinna leczyć i uzdrawiać stała się kolejną traumą. A na koniec przychodzi rak i powolne, straszne umieranie June. Rak, który w ciele kobiety jest pozostałością wojny. Rak, który ostatecznie zabiera to, czego nie zdołała wojna. Życie.

To nie jest łatwa książka. Jest raczej jak jątrząca się rana, która na krótko przysycha, by znów się zaognić. Wojna nigdy się nie kończy dla ludzi, którzy brali w niej udział, ona toczy się w nich rakiem do końca, dopóki nie ulegną... Nie jest to książka o sile człowieczeństwa. Jest o słabości, o bólu, o doświadczeniach, od których nie potrafimy albo nie chcemy się odciąć. Ten ból dziedziczą potem kolejne pokolenia, zarażają się nim obcy ludzie... Wojna, miłość i rak potrafią zabić człowieka. I człowieczeństwo.

O dziwo, powieść tak ciężką w przesłaniu czyta się niezwykle lekko. Lee pisze dobrze, bez zgrzytów, bardzo w amerykańskim stylu, raczej bez wpływów i inspiracji dalekowschodnich. Mimo wielu wątków i czasoprzestrzeni fabuła jest spójna. 

Książka jest piękna i ważna. Ale pozostawia nas jednak bez nadziei... na ocalenie, na spokój, na odkupienie win. Ale to zdradza nam już przecież tytuł...

piątek, 11 września 2015

Pani samej siebie

Oficjalny plakat filmu
Frida, 2002
(oryg. Frida)
reż. Julie Taymor


Widziałam ten film wiele razy, ale jakoś nigdy nie mogę przejść koło niego obojętnie. Coś wewnątrz każe mi na nowo zagłębiać się w ten świat kalekiej kobiecości, która krwawi i jednocześnie triumfuje, która jest delikatna i okrutna zarazem. Być taką kobietą. A może nie być. Silną, zmysłową, nasiąkniętą bólem. I cierpiącą tak bardzo, że tylko sztuka jest w stanie wyrazić i zrozumieć to cierpienie.

Frida to historia jednej z najsłynniejszych meksykańskich malarek, Fridy Kahlo, której młodość i całe życie zostało naznaczone, jak sama zwykła mawiać, przez dwie tragedie: wypadek autobusu, którym wracała ze szkoły i spotkanie Diego Rivery. Trudno powiedzieć, które wydarzenie przysporzyło jej więcej bólu i bardziej wpłynęło na jej malarstwo. Prawdopodobnie oba te doświadczenia przyczyniły się do tego, że stała się tak przejmującą artystką. Wypadek złamał jej ciało, Diego Rivera życie. Słynny meksykański malarz kochał Fridę namiętnie i szalenie, niestety równie szalenie pożądał innych kobiet, do czego zresztą przyznawał się z naiwną prostodusznością. Frida próbowała uwolnić się od niego, ale jak się okazało, więcej ich łączyło niż dzieliło. Cierpienie było wpisane w życie Fridy. Nie przyjmowała go jednak ze spuszczoną głową. Brała je dumnie, z godnością, zawsze biegnąc pod wiatr i tylko jej obrazy pokazywały, co naprawdę rozgrywa się w jej sercu i głowie, obrazy przerażające i piękne zarazem, takie, od których chce się odwrócić wzrok, ale nie można...

Maluję siebie, ponieważ jestem tematem, który znam najlepiej.... Mawiała Frida, którą kalectwo na zawsze odgrodziło od ludzi. Była tak niedoskonała... Piła, paliła i klęła gorzej niż niejeden mężczyzna, była uparta i głośna, o raczej mało subtelnej urodzie, a jednak tak pociągająca i niezwykła, że nieraz łapałam się na tym, że jej zazdroszczę. Zazdroszczę pełni życia, którą potrafiła mimo wszystko odnaleźć i siły, by do końca walczyć o tę cząstkę życia, która jej została.

A co mnie najbardziej zaskoczyło? Salma Hayek w roli Fridy. Kto by pomyślał?

piątek, 21 sierpnia 2015

Mężczyzna niepożądany

Zoe Heller, Wszystko, o czym wiesz
Heller Z., „Wszystko, o czym wiesz”, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2005
tłum. Aldona Możdżyńska
s: 198

Zawsze zastanawiałam się czy cynizm to wada wrodzona, czy nabyta. Niektórzy może wysysają go z mlekiem matki, inni świadomie chowają się pod nim jak pod pancerzem, gdy życie daje w kość. Mogłoby się wydawać, że cynizm oddziela nas grubą kreską od świata i jego bólu, ale tak naprawdę odgradza nas od nas samych. Sprawia, że jesteśmy jak w letargu: osłabia czujność, wzmaga obojętność, broni przed satysfakcją. Cynizm ma nas chronić, a podstępnie nas niszczy.

Willy Muller jest pisarzem, raczej komercyjnym, raczej przeciętnym, raczej bez pasji. Jedak to, jakim jest człowiekiem dyskredytuje go całkowicie. Jest posępny, jest gderający, jest nieczuły i skupiony na sobie. Do tego jest obrzydliwy. Jego przemyślenia na temat seksu, masturbacji i wypróżniania się powodują odruch wymiotny. A gdy stopniowo poznajemy kolejne fakty, tj. oskarżenie o zamordowanie żony, opisanie tego w książce i próba zarobienia na tym, zaniedbanie córek, liczne zdrady, nie ma wątpliwości, że Willy znalazł się na samym dnie moralnym. Ale czytelnik nie ma lubić Willy'ego. Przecież on nawet sam siebie nie lubi. Czytelnik ma go nienawidzić z całych sił, by potem obserwować z gęsią skórką jego nieudolne próby poderwania się na nogi i powolne otrząsanie się z cynizmu. Pomóc w tym ma mu lektura pamiętnika córki, która popełniła samobójstwo.

To książka niskiej wartości. Trudno było mi odnaleźć w niej zamysł. Willy Muller był człowiekiem tak odpychającym, że miało się ochotę co najwyżej kopnąć go w cztery litery. Był mężczyzną, który bez skrupułów krzywdził innych, kobiety traktował jak worek na spermę i uciekał przed jakimkolwiek przejawem odpowiedzialności. Nie jest wyjaśnione, dlaczego stał się takim człowiekiem. Jest za to doskonale nakreślone, co przeżyły jego córki na skutek jego poczynań. I to dopiero było wstrząsające. Czy ma się ochotę podać Willy'emu pomocną dłoń? Nie. Czy interesuje nas przemiana Willy'ego w dobrego człowieka.  Nie bardzo. 

Chociaż może trzeba myśleć tak, jak żona Willy'ego:
...nawet nie mogę się na ciebie gniewać. Nie czuję do ciebie nienawiści. Po prostu ci współczuję. Ty nie potrafisz być szczęśliwy. Jak mogłabym się na ciebie gniewać? [s.158]
Kupiłam, przeczytałam, zapomniałam.

Moja ocena: 3,5/6

niedziela, 18 stycznia 2015

Uwięziona pośrodku



Edith Wharton, Świat zabawy,
Wharton E., „House of Mirth”, New American Library, Inc., New York, 1964
s: 349

Jak się okazuje, kobieta może być zbyt piękna, a uroda może być jej przekleństwem. Szczególnie gdy brak jej argumentów do istnienia, a jedynym celem życia jest zakup nowej sukienki oraz znalezienie bogatego męża.

Lily Bart pochodziła ze zubożałej arystokracji i pretendowała do tego, by być największą atrakcją na nowojorskich salonach. Niestety, nie było ją na to stać. Nowe kreacje, ozdoby, wycieczki za miasto i hazard sprawiały, że nigdy nie zapomniała o tym, że tak do końca tam nie pasowała: wiecznie w długach, żyjąca na kredyt, głowiąca się nad tym, jak rozmnożyć swoje maleńkie dochody. Pozostawało znaleźć wystarczająco bogatego męża, by zapuścić korzenie w świecie snobów i nie martwić się więcej o wydatki. Cel niby prosty, szczególnie z taką urodą, jaką posiadała Lily, a jednak uwierał jak kamień w bucie. Żaden kandydat nie odpowiadał Lily, a ten który odpowiadał, był za biedny. Brakowało jej odwagi, by zatroszczyć się o swój los, a gdy podjęła już jakieś decyzje, zwykle były złe. Zawierzyła niewłaściwym ludziom, przez co wpadła w tarapaty. A jak trudno jest samotnej, pięknej kobiecie przekonać innych o własnej niewinności? To wręcz niemożliwe! Lily nie miała innego miejsca na ziemi. Nigdzie nie pasowała i nigdzie jej nie chcieli. Ugrzęzła gdzieś pośrodku. Bez tożsamości, bez pomocy, bez naturalnego instynktu przetrwania.

Lily jest niesamowitą postacią, trochę przypomina Izabelę Łęcką ze swoimi fochami i niezdecydowaniem wobec mężczyzn, chociaż sytuacja Lily jest inna, bo to ona pochodziła z niższych sfer. Do końca nie byłam pewna, co jej w duszy grało: czy była naiwna, czy raczej przebiegła. Trudno też powiedzieć czy na jej ostatecznych decyzjach zaważyła zszargana reputacja, zwykły przypadek, czy może w końcu inne spojrzenie na jej wymarzony świat. Nowy Jork na przełomie XIX i XX w. był światem pozornych wartości, bezsensownych konwenansów i tłumionych uczuć, które nie miały prawa ujrzeć światła dziennego. Pod tą fasadą kryli się jednak zwykli, podobni nam, ludzie - ze swoimi wadami i słabościami – pełni frustracji, bo nie mogli pozwolić sobie na szczerość i pełni obaw, że ich prawdziwa twarz zostanie obnażona:  
Lily’s beauty is the light in which each [...] would like to shine, but when they find it illuminates their ugliness they want to put it out.*
Tak więc piękno może być brzemieniem i powodem samotności, a nie tylko darem od losu.

Tytuł oryginału House of mirth pochodzi z Księgi Koheleta (7.4): 
The heart of the wise is in the house of mourning; but the heart of fools is in the house of mirth.** 
Nie wiem czy Świat zabawy (jako alternatywa do "domu wesela") pochodzi od innego tłumaczenia, szczerze mówiąc, nie chce mi się szukać, ale pociąga mnie jakby nieco mniej niż angielski pierwowzór. Poza tym powieść jest niebanalna i nieco kontrowersyjna jak na tamte czasy, a moim zdaniem, o wiele mniej zachowawcza i schematyczna od Wieku niewinności tejże autorki. Polecam koneserom!

Moja ocena: 5/6

Czytaj tego autora: "Wiek niewinności"
________________________________________________________ 
* Uroda Lily była jak światło, w którym wszyscy chcieli błyszczeć, ale kiedy spostrzegli, że oświetla ich brzydotę, chcieli je ugasić. [tłum. by Inez]; cytat pochodzi z posłowia do książki autorstwa Louis Auchincloss.
** Serce mędrców jest w domu żałoby, a serce głupców w domu wesela – Biblia Tysiąclecia.

piątek, 2 stycznia 2015

Walenie do drzwi

Oficjalny plakat filmu
Plac Zbawiciela, 2006 
reż. Krzysztof Krauze, Joanna Kos-Krauze

Właśnie dlatego nie zamykam Krainy na zawsze. Zostawiam ją na chwilę takie jak ta, kiedy zalewa mnie fala emocji tak wielka, że już nie chce mi się mówić. Że pozostaje mi jedynie wyrzucić z siebie chaos słów. Kto będzie chciał, przeczyta, kto nie, przeskoczy sobie na inną stronę, ale przynajmniej nikt nie popatrzy na mnie z niepokojem i litością. A więc obejrzałam Plac Zbawiciela, jakimś cudem po raz pierwszy….

Warszawa. Młode małżeństwo koło trzydziestki, Bartek i Beata, z dwójką dzieci, próbuje ułożyć sobie życie. Niezamożni, ale zakochani, z optymizmem patrzą w przyszłość. Postanawiają kupić mieszkanie. W oczekiwaniu na klucze, żeby zaoszczędzić, wprowadzają się na kilka miesięcy do matki Bartka. Scenariusz jakich wiele, podobny choćby do mojego. Co poszło nie tak? Deweloper bankrutuje, pieniądze znikają, małżeństwo popada w tarapaty finansowe. Jakże trudna okazuje się miłość w tak niewygodnej nowej sytuacji życiowej, szczególnie gdy prawa do intymności w nieswoim mieszkaniu pozbawia matko-teściowa. Skrajna frustracja. Od razu na wierzch wypływa niechęć teściowej do pochodzącej ze wsi niewykształconej i bezrobotnej synowej. Rozpoczynają się regularne awantury, poniżania i upokorzenia, niejednokrotnie prowadzące do tego, że młoda kobieta nie może dostać się do mieszkania. Beata nie może liczyć na wsparcie męża, który wydaje się być pod nieuleczalnym wpływem socjopatycznej matki. Co gorsza, w obliczu problemów postanawia odwrócić się na pięcie i znajduje sobie bogatą kochankę. Zostawia żonę, dzieci, matkę i problemy finansowe i wcale nie zamierza chodzić z tego powodu ze spuszczoną głową. Dla Beaty kończy się życie. W innych nie znajduje wsparcia, a w sobie siły, by stawić czoła problemom. Do głowy przychodzą jej tylko ostateczne rozwiązania.

Płakałam jak bóbr, mniej więcej od połowy aż do końca filmu, a pierwsza refleksja, która przyszła wraz z końcowymi napisami to: dobrze, że ja nie jestem taka bezsilna, że jestem wykształcona, mam pracę. Wewnętrzna siła jest najważniejsza. Bo po obejrzeniu filmu Krauzego wiara w INNYCH ludzi kurczy się. Nie chce ci się wierzyć, że ludzie potrafią wskrzesić w sobie tak straszną obojętność i taką gotowość do psychicznego skatowania drugiego człowieka. Coś w tym jest, że wystarczy dać przyzwolenie na takie traktowanie, tulić się do nogi i dać się kopać, a ludzie to wykorzystają. Ale czy można pozwolić sobie na bycie hardym, gdy brak pieniędzy zmusza nas do bycia zależnym od cudzej łaski? Tak, bieda może doprowadzić do rozpadu małżeństwa, choroby psychicznej, samobójstwa… I jakże cynicznie brzmi teraz hasło, że pieniądze szczęścia nie dają. Dają – większą SZANSĘ na szczęście niż bieda. Zresztą nikt nie wie, gdzie się zaczyna i kończy bieda. Czy już jestem bogata, czy jeszcze biedna?

A czy słyszeliście kiedyś o dziedziczeniu nieszczęść? Piętnujemy swoje dzieci swoimi lękami i doświadczeniami. One nie chcą, ale muszą być skażone naszą wizją świata, naszą niską samooceną, naszą nieumiejętnością kochania. Matka Bartka prawdopodobnie napiętnowała jego małżeństwo swoimi tragediami, a ich dzieci również odziedziczą ten ból i przekażą go dalej. Dajmy zatem swoim dzieciom co innego: naszą dumę i szacunek do siebie i świata, naszą radość i poczucie humoru, naszą siłę do walki z własnymi słabościami i miłość do innych ludzi. Dajmy im wiarę w moc własnego JA, by w chwilach najgęstszego mroku wiedziały, gdzie szukać pomocy, by potrafiły się podnieść z kolan, by wiedziały, że są najważniejsze i ich życie jest wiele warte.

Paradoksalnie film dał mi nadzieję i utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem na właściwej drodze, ale równocześnie pokazał mi, że są też ludzie, którym brak tego przekonania, którzy chcą, by usłyszeć ich walenie do zamkniętych drzwi. Musimy je zatem usłyszeć.

Film – dzieło sztuki. Wielki żal, że zabraknie już wśród nas Krauzego…