(oryg. Eat Pray Love), 2010
reż. Ryan Murphy
Skorzystałam dziś z chwili wolnego czasu i urządziłam sobie filmowe popołudnie. Wybrałam film, który raczej nie nadaje się na oglądanie z mężem – wątpliwości egzystencjalne i szukanie dziury w całym to zdecydowanie domena kobiet. Stwierdzam to z pełną odpowiedzialnością jako dumna przedstawicielka płci piękniejszej i silniejszej. I chociaż sama etap poszukiwań mam za (lub przed) sobą i akurat pielęgnuję radosny stan spełnienia, podczas oglądania tego filmu swoją empatię starałam się zaostrzyć niczym ołówek.
Bohaterką filmu jest Liz Gilbert (Julia Roberts) – kobieta, która w wieku lat trzydziestu kilku stwierdza, że jest nieszczęśliwa i nie wie, dokąd zmierza jej życie. Postanawia rzucić wszystko, poczynając od męża i odnaleźć coś gdzieś. Tak naprawdę sama nie wie: CO, ale na szczęście wie: GDZIE. Inspiracją do powstania filmu była książka pod tym samym tytułem, która podobno stała się przewodnikiem duchowym dla milionów kobiet na całym świecie. Mogę to zrozumieć: idea sama w sobie jest bardzo piękna, ale film już niestety bardzo nieprzekonujący. Liz nie polubiłam od początku: gdy zostawia męża, nie próbując nawet walczyć o swój długoletni związek i wskakuje – terapeutycznie – do łóżka innego mężczyzny. To zmęczona życiem i znudzona mężem egocentryczka, a nie wolna, zdeterminowana i pewna siebie kobieta, jaką chciałabym zobaczyć. Nie widzę w niej pasji ani zaraźliwej chęci do życia, lecz wyłącznie zagubienie i nieumiejętność odpowiedzi na podstawowe pytanie: o co mi właściwie chodzi? Filmowa Liz nie wzbudza sympatii, jedynie rozdrażnienie.
Muszę jednak przyznać, że film zachwyca wizualnie i muzycznie. Jej podróż do Włoch, Indii i na Bali to prawdziwa gratka dla zmysłów. Mogłam sama patrzeć i doznawać, smakować i wąchać, ale to wszystko nie w skórze Liz, ale obok, zupełnie niezależnie. Nie chciałam być nią, bo momentami wydawała mi się ślepa i niewrażliwa. Gdy jadła, wydawało mi się, że mogłabym bardziej docenić smak, gdy się modliła, byłam pewna, że oddałabym się modlitwie pełniej, a gdy kochała, to już zupełnie bez przekonania. Zawsze uważałam Julię Roberts za dobrą aktorkę, ale w tej roli się nie sprawdziła. A może to sama bohaterka była mało realna… Ja w nią nie uwierzyłam. Nie uwierzyłam też, że odpowiedzi na pytania, które dojrzewają w nas w pewnym wieku trzeba koniecznie szukać na końcu świata. Czasem wystarczy podróż w głąb siebie.
Generalnie film oceniłam jako całkiem znośny, gdyż spędziłam całkiem znośne popołudnie. Zatęskniłam za ciepłem Italii i za ludźmi, którzy kochają życie zupełnie bezinteresownie. No i zapachniało mi bazylią…
Moja ocena: 4,5/6
Kilka osób polecało mi ten film, ale jeszcze do niego nie dotarłam... Italia nie jest aż tak daleko, trzeba się spakować i po prostu z fajną ekipą wylądować na kawce w Veronie, mnie się tak udało dwa razy z dnia na dzień. I to jest frajda, dzisiaj pijesz piwo nad Odrą a jutro nad Lago di Garda :)
OdpowiedzUsuńA mnie ten film niemiłosiernie wynudził, zasnęłam na nim, potem przewijałam jakieś fragmenty. Bohaterka faktycznie denerwuje.
OdpowiedzUsuńI pomyśleć, że kiedyś chciałam iść do kina na ten film. :/ Chyba podaruję sobie nawet na małym ekranie. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńBohaterka chyba nie mogła być mało realna, skoro to postać autentyczna. Ale faktycznie, jakoś filmowa wersja była mniej sympatyczna. I w książce mam wrażenie, że rzeczywiście bardziej doceniała, modliła się i kochała, film był dość powierzchowny.Zwłaszcza ta część indyjska była straszliwie skrócona i spłaszczona. Ale ze względów wizualnych wspominam go miło.
OdpowiedzUsuńMargo, znam tę spontaniczność z przeszłości, niestety moja beztroska wolność minęła bezpowrotnie - i mówię to bez cienia żalu;)
OdpowiedzUsuńLilithin, fakt, przydługi. Ale akurat jestem w odrobinę melancholijnym nastroju, więc film okazał się dla mnie baaardzo odpowiedni: trochę oglądałam, trochę drzemałam:)
Agatoris, w kinie mogłabyś nie dać rady... W domu zawsze można sobie zaparzyć herbatę w międzyczasie lub pójść z psem na spacer:)
lilybeth, masz rację, zapomniałam. A więc spokojnie całą winą możemy obarczyć biedną Julię. Książki nie czytałam, więc się nie wypowiadam.
Pozdrawiam i dziękuję za odwiedziny!
A mnie ten film bardzo się podobał. Może dlatego, że oglądałam go w takiej chwili, gdy potrzebowałam jakiegoś wsparcia, czegoś pozytywnego - sama nie wiem. Ten film w jakiś sposób dodał mi otuchy. :)
OdpowiedzUsuńbeatrix, to chyba dobrze:) Film ma niezaprzeczalne zalety, tak jak pisałam, strona wizualna robi wrażenie. A czytałaś książkę wcześniej?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i Wesołych Świąt:)
Nie, książki nie czytałam. Ale zaraz po filmie ją kupiłam. :)
OdpowiedzUsuńRównież Tobie życzę wesołych świąt.
Inez,
OdpowiedzUsuńwpadłam na Twojego bloga przypadkiem, mam wrażenie,że etap "poszukiwania" utożsamiasz z poszukiwaniem faceta, chyba o trochę inne "poszukiwanie" chodziło w tym filmie. Z drugiej strony, patrząc powierzchownie faktycznie bohaterka filmu rani po kolei facetów i w nagrodę od życia dostaje kolejnego... Czy osoba "zagubiona", nie wiedząca,czego chce może ranić ludzi, nie ale musi złapać równowagę, żeby tego więcej nie robić...
Witaj. Nie wydaje mi się, żebym tak bardzo skupiła się w tekście na "kwestii faceta", ale skoro tak to odebrałaś... Bynajmniej nie uważam, że kiedy już kobieta znajdzie tego właściwego, ma wszystko. Miłość do kogoś jest ważna, ale nie najważniejsza. Jeśli nie będziemy kochały siebie, nie będziemy kochać mądrą miłością nikogo innego. Jestem na tym etapie życia, że już to wiem. Po prostu uważam, że jak kobieta NAPRAWDĘ chce odnaleźć siebie, mężczyźni nie zaprzątają jej głowy. Dlatego nie uwierzyłam.
UsuńPozdrawiam serdecznie!