niedziela, 12 grudnia 2010

Rzeczywistość w odcieniu sepii

W zwierciadle złotego oka
(oryg. Reflections in a Golden Eye), 1967
reż. John Huston

Jak to dobrze czasem zagubić się w czasie i zawisnąć w próżni nicnierobienia. Można wtedy przeskakiwać bezmyślnie z kanału na kanał, rozgrzać do czerwoności guzik pilota, zupełnie przypadkiem natrafić na całkiem interesujący film i ocalić go od zapomnienia. Stare kino kojarzy mi się z niedzielami – spokojnymi, leniwymi i otulającymi beztroską. Około południa udawało mi się zazwyczaj uruchomić mój wehikuł czasu ze szklanym ekranem i poznać się bliżej to z Audrey Hepburn, to z Fredem Astairem, to znów z Elizabeth Taylor. Kino sprzed wielu lat pozwalało mi odpocząć od zgiełku współczesności.


Film, który obejrzałam niedawno, nie pozwolił mi się jednak oderwać od trosk dzisiejszego świata. Co więcej, przypomniał mi, jak trudno zaznać szczęścia dłużej niż na parę ulotnych chwil. Często zadowalamy się jedynie substytutem szczęścia, zamykając się w klatce własnej niepewności i zwątpienia. Dopiero, gdy na horyzoncie pojawia się pokusa innego życia, stajemy przed wyborem: zaryzykować to „szczęście”, które mamy czy pozostać bezpiecznym w swojej ciasnej skorupce. Nigdy nie chciałabym stanąć przed takim wyborem i obym nie musiała. Tylko czy możemy być pewni, że żyjemy naprawdę? Może gdzieś tam jest inaczej, lepiej, może moglibyśmy być kimś innym, kochać bardziej, mocniej. Może…

Lata sześćdziesiąte minionego wieku to czas komedii, musicali i westernów. Film Johna Hustona wyróżnia się na ich tle. Budzi niepokój. Porusza sprawy, na które społeczeństwo amerykańskie w tamtych czasach nie było gotowe. Akcja filmu toczy się w miasteczku wojskowym, w którym mieszkają major Pendelton (Marlon Brado) i jego żona Leonora (Liz Taylor). Na pierwszy rzut oka widać, że różni ich wszystko. Pendelton to człowiek zimny, sztywny, pozbawiony uczuć, jego żona z kolei to emanująca erotyzmem, dynamiczna i niepoprawna trzpiotka. Jako że mąż nią gardzi (niesamowita scena), wulkan jej namiętności wybucha gdzie indziej – w gąszczu leśnych jeżyn z zaprzyjaźnionym pułkownikiem. Zaskoczyło mnie, że wcale nie wszystko okazało się białe i czarne. Pendelton nie był zimnym draniem. Po prostu to NIE żona doprowadzała go do wrzenia. Pendelton żył właśnie w tej swojej skorupie, o której pisałam wyżej. Nie wiedział, że może być inaczej, dopóki nie spotkał na swojej drodze szeregowego Williamsa. Czy wtedy zrozumiał, że może być inaczej?

Straszny to film, w którym ludzie niszczą się nawzajem.
Strasznie żyć obok siebie, nienawidząc się tak bardzo. Strasznie dać się uśpić nieszczęściu.

Film jest naprawdę niezwykły, szczególnie jeśli pozwolimy sobie na chwilę refleksji. Brando uważałam zazwyczaj za sztywniaka, którego rolę są raczej łatwo przewidywalne. Ta rola udowadnia jego talent. Chociaż mało mówi, gra całym sobą: sceny, gdy podziwia siebie w lustrze, gdy kremuje twarz, gdy płacze w lesie, gdy wodzi wzrokiem za nagim mężczyzną… W filmie odnajdziemy też sporo symboli, które można doprawić swoimi znaczeniami lub wspomóc się Freudem: Leonora dosiadająca białego ogiera ze szpicrutą w ręku, nagi mężczyzna jeżdżący na koniu, cyklopie oko pawia z obrazu, burza, odcień sepii. Poza tym, finałowa scena jest jak grom z jasnego nieba.

Dodam tylko, że tuż po filmie moje odczucia nie były tak klarowne. Recenzja musiała we mnie dojrzeć.

Ktoś oglądał?

Moja ocena: 4,5/6

2 komentarze: